top of page

Uspokoić zamęt

Zdjęcie autora: ZamydlaczZamydlacz

Człowiek nie jest taki, że by nie popłynął i nie chodzi tu o to, że czasem, przed podróżą, gdy trzeba się spakować pojawia się w człowieku pewien nastrój. Najpierw delikatny, bo po prostu trzeba się spakować. Lecz potem z każdą chwilą i każdą kolejną rzeczą, którą wyjmujesz z szaf, półek, piwnic czy innych zakamarków – rośnie. Przecież trzeba to wziąć. Z pewnością się przyda. A, i jeszcze trzeba będzie to i tamto dokupić. Acha, i to jeszcze trzeba zabrać, no i oczywiście jeszcze to. No, nie wiem czy akurat to…, ale wezmę, a nóż się przyda. I to, jak najbardziej też. I tamto jeszcze, i tamto i tamto, i robi się kompletny zamęt, bo wychodzi na to, że potrzebne są dwie ciężarówki, by to wszystko zabrać.

Uspokoić zamęt

Więc nie, nie w tym rzecz. To raczej chodzi o to by zmącić tę monotonię dnia, w którą czasem popadamy. I by to uczynić wypływamy hen, by patrzeć w bezkres błękitnej przestrzeni. Zatrzymujemy wzrok na pięknym widowisku, w którym rozświetlona kula jaśniejąca takim blaskiem, że nie sposób na nią patrzeć chyli się ku linii horyzontu. I powolutku jej biel staje się mniejsza i zaczynają otaczać ją żółcie i pomarańcze. Wokół robi się ciemniej, a kula powoli zmierza ku wodzie. Gdy krawędzie się zetkną, woda zaczyna się mienić pomarańczami, które – im dalej od kuli – przeradzają się w czerwienie. A wszystko spowite granatami, czerniami, na których delikatnie połyskują czerwone, pomarańczowe i białe blaski. Niebo tuż nad wodą, jakby dekorowane topionym metalem przechodzi ku górze w soczyste, wszelkie możliwe czerwienie. A wszystko upstrzone chmurami, które szarościami i granatami u góry zatrzymują płomienie purpur i szkarłatów swych części dolnych. Kula znika w morzu. Woda jakby tężeje w czerniach i sino-atramentowych kobaltach. Niebo malowane w płomieniste amaranty, wyraziste, ciemne pomarańcze, rubiny, karminy i karmazyny powoli kończy spektakl. Twoja zmącona monotonia dnia codziennego przechodzi w błogi stan i spokój.

Uspokoić zamęt

Bywa jednak, że nie zaznasz spokoju. Morze jest bezwzględne i nie zna słów: poczekaj, nie teraz, daj spokój, zlituj, że się. Kiedy przyjdzie mu ochota zacznie szaleć. Wraz z wiatrem staną do dzikiego tańca, w którym rozszalałe fale nękają statek. Wiatr porywa krople wody i siecze poziomo twarze. Fale z różnych stron nachodzą na siebie tworząc straszną kipiel. Ich syk, wycie wiatru, jęki w wantach – jednym słowem istne szaleństwo w oczach i uszach. I masz wrażenie, że oto ty, drobna kruszynka stoisz pośród nieokiełznanego chaosu i zamętu. I jest strasznie, i głośno, i mokro i wszystko miota się na wszystkie możliwe strony.

Ale bywa też inaczej. Morze kołyszące delikatnie statek zaczyna powoli uspokajać się. Odgłosy wiatru i fal cichną z chwili na chwilę. Robi się błogo i kojąco. Odgłosy wiatru i wody sprowadzają się do drobnego chlupotu przy burcie. Robi się wielka cisza. Dlaczego w takiej chwili twa dusza nie jest spokojna? Dlaczego twoja beztroska mąci się coraz bardziej? Bo poza tą ciszą i bezruchem morze zaczyna spowijać biały woal. Najpierw niepozornie owijający widnokręgi w oddali. Przybliżający się z wolna, by wreszcie owinąć cię całego. Najcichsza i najbardziej mącąca zjawa morska – mgła.

Lecz chyba nie wszyscy, którzy bywają na morzu mają świadomość jej grozy i niebezpieczeństwa gdy się ją napotka. Zdarzyło się w pewnym rejsie, że napotkaliśmy tę zjawę. Otuliła nasz jacht tak, że nie było widać gdzie niebo a gdzie woda. Nawet dziobu jachtu nie było widać. W kokpicie, poza mną, były jeszcze trzy osoby. Z początku wszyscy zamilkli zafascynowani tym zjawiskiem. Lecz po niejakim czasie pojawiły się głosy i rozmowy. Poprosiłem wszystkich by zachowali absolutną ciszę i nasłuchiwali co się dzieje dokoła. Czy nie ma jakiegoś zagrożenia w postaci statku czy kutra. Gdy nie działa wzrok, trzeba wyostrzyć inne zmysły – słuch, a nawet węch. Przecież od tego zależy nasze bezpieczeństwo, czyli życie. Zrozumieli. Zamilkli i nastawili uszu. Na ich twarzach rysowało się coś na kształt napięcia i wyczekiwania. Po jakimś czasie zszedłem pod pokład, by nanieść pozycję na mapę i dokonać wpisu w dzienniku pokładowym. W trakcie tych czynności usłyszałem głosy w kokpicie. Z początku pojedyncze i nieśmiałe, wypowiadane cichutko. Jednak z każdą chwilą było ich coraz więcej i szept przerodził się w regularne gadulstwo. Czyżby mgła się rozeszła? – pomyślałem. Gdy wyszedłem do kokpitu ujrzałem trzy osoby gadające w najlepsze i pokazujące sobie coś w komórkach.

Uspokoić zamęt mgła

Dziobu jachtu nadal nie było widać. Wydawać by się mogło, że odruch przetrwania, to nasz „najpierwszy” instynkt. Czy żyjemy w takim świecie, w którym to inni dbają o nasze przetrwanie – a to sygnalizacja świetlna na przejściach dla pieszych, a to zapisy w instrukcji obsługi żelazka, by nie przykładać do ucha, gdy jest włączone albo informacja na kubku kawy, że ten zawiera gorący napój – że zmącony został nasz instynkt zachowawczy na poziomie podstawowym?

Wszędzie ten zamęt. Zdarza się też, że trafi do kambuza. W pewnym rejsie (na pokładzie ok. 8 osób) obiad przygotowywał – nazwijmy go – Edek. Zastrzegał się, że nie jest najlepszym kucharzem, ale mało kto z nas jest mistrzem, więc nic nowego. Poradziliśmy mu, by ugotował makaron, zrobił do tego sos i będzie obiad. Tak też postanowił uczynić. Po niejakim czasie z kambuza doszedł charakterystyczny zapach odcedzonego makaronu. No, to jeszcze jakiś sosik i będzie jedzonko – rozmarzyłem się. Nie minęły dwie minuty, a Edek woła nas na obiad. Tak szybko zrobił sos? Czy też robił, gdy gotował się makaron? – zaczęliśmy się zastanawiać. Jeśli tak, to „zdolniacha”, bo kuchenka mała, a i kiwało dość dotkliwie. Zasiedliśmy do stołu. Edek podał danie. Faktycznie był to makaron z jakąś taką przezroczystą zaprawą, a wszystko poprzetykane kukurydzą i... groszkiem. Popatrzyliśmy po sobie, ale cóż, może nauczymy się nowej potrawy. Zaczęliśmy jeść z zapałem i po pierwszych kęsach entuzjazm u każdego minął, jakby nożem odciął. Wszyscy spojrzeli na Edka.

– No co? Tylko to znalazłem. Nie mamy już nic innego – stwierdził kucharz.

– A jak zrobiłeś sos? – ktoś zapytał nieśmiało.

– Nie robiłem. Znalazłem tylko groszek i kukurydzę w puszce, to dodałem do makaronu – kontynuował Edek.

– A odcedziłeś przynajmniej wodę z puszek? – zapytał jeszcze ktoś inny.

– A miałem odcedzić? – pytanie Edka zwaliło nas z nóg.

Nikt już o nic nie pytał. Ponieważ jeść coś trzeba, zaczęliśmy powoli przeżuwać to „danie”. Jednak nikomu nie udało się dobrnąć nawet do połowy. Również Edkowi. Gdzieś po głowie snuła mi się myśl, że przecież jeszcze było jedzenie. A może zjedliśmy wcześniej? Nie ma, to nie ma.

Po przybyciu nazajutrz do mariny, okazało się, że makaron, kukurydza i groszek, to nie było jedyne żarcie na pokładzie. Była jeszcze cała skrzyneczka przeróżnych dobrodziejstw, ale tak jak mgła spowija morze, że nic nie widać tak kable elektryczne i przewody wodne spowiły i zakryły naszą skrzynkę.


Innym zaś razem zdarzyło się, że płynęliśmy już kilka dni i zapasy powoli się kończyły. Na nieszczęście wiatr lekko odkręcił ale tak, że potrzebne były jeszcze dwa zwroty, gdyż jednym kursem nie sposób było dopłynąć. To spowodowało znaczące wydłużenie się czasu na wodzie. Mieliśmy na "czarną godzinę" schowane w zęzie pulpety w słoiku. Wyrób zakupiony w sklepie i na ciepło jako tako zjadliwy. No i nadszedł ten czas, gdy z kambuza padły słowa: Zostały nam już tylko pulpety.

- Grzej, przeżyjemy na nich do jutra. A jutro w marinie ... - odkrzyknął ktoś.

Zawartość kilku słoików wylądowała w garnku, a pod garnkiem rozświetlił się niebiesko żółty płomień. Minęło kilka minut i ktoś zapytał:

- Ciepłe już?

- Jeszcze zimne - padło z kambuza.

- Jeszcze zimne? Ale pod garnkiem nic się nie świeci.

- Rzeczywiście. Pewnie gaz się skończył. Trzeba wymienić butlę.

Faktycznie gaz się skończył i trzeba było wymienić butlę. Znaleźliśmy dwie ale puste. Wydawało mi się, że powinna być jeszcze jedna pełna: A może to było na innym jachcie? Nie ma, to nie ma. - pomyślałem -

Nie pozostało nic innego jak jeść zimne pulpety, co dla niektórych było większym utrapieniem niż głód.

Po przybyciu do portu, podczas sprzątania bakisty znalazła się butla - wciśnięta w kąt, przykryta linami i odbijaczami, niewidoczna jak swego czasu dziób jachtu we mgle.

Przez zamęt w kambuzie miałem okazję pokosztować jedne z najgorszych dań jakie przyszło mi spożywać, nie tylko na morzu. Warto zatem pamiętać, że kambuz, to nie tylko miejsce, gdzie się gotuje - to wiele innych rzeczy i miejsc, gdzie warto mieć niezmącony porządek.

Mąćmy zatem monotonię codzienności, ale nie róbmy zamętu w kambuzie, bo to nie najsmaczniejszy pomysł.




8 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Orka w morzu

Cofka w kambuzie

Comments


bottom of page