STRACH SIĘ NIE BAĆ
- Zamydlacz
- 3 dni temu
- 6 minut(y) czytania
Człowiek nie jest taki, że by nie popłynął. I nie chodzi tu o to, że czasem, gdy mamy coś zrobić lub ma się coś wydarzyć, to z początku czujemy taki delikatny dyskomfort. Ta niedogodność na tyle nam doskwiera, że z czasem przeradza się w niepokój. Ten zaś po niedługim czasie zaczyna nas martwić. Niewielka z początku troska, która tak nas niepokoi powoduje, iż nie wiedzieć kiedy, zaczynamy się obawiać. Obawa powolutku otacza nas swym ramieniem, owija szczelnie by męczyć i dręczyć, aż niepostrzeżenie przepoczwarza się w strach. W strachu zdarza się, że myślimy i postępujemy irracjonalnie, co nas zatrważa. Trwoga targa nami coraz silniej i silniej - tak mocno, że powoduje w nas przerażenie. Przerażeni nie wiemy zupełnie co dalej począć. Wszystko wydaję się być bezsensowne. Do tego organizm dodaje swoje dwa grosze, bo zaczyna nie dość dobrze działać. I tak jesteśmy już tym przerażeni, że popadamy w panikę... . Często wtedy bywa, że rezygnujemy, odpuszczamy, omijamy. A potem okazuje się, że to wszystko wcale nie było takie straszne. I szkoda. I po co te nerwy?
Nie, nie o to chodzi. Tu raczej chodzi o te stany, kiedy się boisz i drżysz, bo całe niebo zasnuły czarne, ciężkie chmury. Wiatr zrywa ze wzburzonych, syczących fal krople i siecze nimi wszystko co napotka na swej drodze. Tobie wydaje się, że najbardziej zawziął się na ciebie i twą twarz. Takielunek wyje niemiłosiernie jakby człek stał u bram piekieł i słyszał jęki potępionych. Jachtem miota okrutnie na wszystkie strony i całość spowija ciemność. Lecz, by wiedzieć jaka groza cię otacza, od czasu do czasu, na ułamek sekundy cały spektakl rozświetla flesz gromu. Myślisz: co ja tu robię? i, że już nigdy więcej! Strach dostarcza ci adrenaliny i wszystkie siły pożytkujesz, by łódka bezpiecznie szła właściwym kursem. Potem wychodzi słońce. Wszystko dokoła łagodnieje. A, gdy wreszcie zawijasz do portu, i adrenalina opada, czujesz jak jej miejsce zajmują endorfiny.
Zdarzyło się kiedyś w rejsie. Od samego początku pogoda nie układała się po myśli. Wiało mocno. Żagle zarefowane były "po same zęby". A mimo dwunastometrowa łódka gnała z średnią dobową prędkością ośmiu węzłów. Do tego było zimno, a dni krótkie. Jasno robiło się około ósmej rano a szarówka zapadała już koło siódmej wieczorem. Po kilku dniach stwierdziłem, że trzeba by się umyć. Tylko jak to zrobić. Prysznica nie było na pokładzie, a wodę trzeba oszczędzać. Trzeba się wykąpać w wodzie zaburtowej, ale weź tu się rozbierz, kiedy chłód przejmujący cię otacza. No strach się rozebrać. Stałem więc w zejściówce i zastanawiałem się czy w ogóle jest sens się myć. Może ręce i twarz, to wystarczy. Stałem tak szczękając zębami i się zastanawiałem. W końcu stwierdziłem, że zacznę od zagryzania wody, a potem się zobaczy. Najwyżej skończy się na rękach i twarzy. Nabrałem wody za burtą, część wlałem do gara i odpaliłem gaz. Wyciągnąłem miskę i ustawiłem ją w kokpicie. W tych warunkach, to było jedyne sensowne miejsce, gdyż wiadomo było, że woda będzie się wylewać z miski. Po zagryzania wody wlałem ją do michy i dodałem zimnej. Patrzyłem jak woda się wychlapuje i zastanawiałem się. - Jak tak dalej się będziesz zastanawiał, to w misce nic nie zostanie i by się wykąpać trzeba będzie całą operację powtórzyć, a to nie jest takie proste. - pomyślałem. Raz kozie śmierć. Rozebrałem się do naga i zacząłem najszybciej jak to możliwe obmywać wszystkie części mego ciała. Na koniec na namydloną głowę wylałem pozostałą zawartość miski. - O ludzie co za ziąb. Jakby stado igiełek zaatakowało moje ciało i każda chciała by się wkłuć. Najszybciej jak to możliwe wytarłem się ręcznikiem i zacząłem ubierać świeże rzeczy. Z każdą nałożoną na siebie częścią garderoby czułem jak ciepło powraca w me członki. Gdy byłem już cały ubrany i dopinałem sztormiak, poczułem przypływ nowych sił. - Nie było tak strasznie. - pomyślałem. Miałem wrażenie, że morze na czas kąpieli jakby się trochę uspokoiło, a i cieplej mi było niż przed kąpielą.
Z nowymi siłami płynąłem dalej lecz morze powróciło do swej mocy i nadal nakazywało sztormować. W nocy sypiałem po dwadzieścia minut na godzinę (resztę godziny spędzałem na czuwaniu). Księżyca w ogóle nie było widać. I nie wiem dokładnie czy to był nów czy chmury go tak zakryły, ż e nie było widać najmniejszej poświaty. Na głowie miałem latarkę, tak zwaną czołówkę i gdy robiłem coś w kokpicie zapalałem ją by coś widzieć i mieć dwie ręce wolne. W którymś momencie musiałem wyjść do kokpitu by poprawić żagle. Ledwo się wychyliłem z za osłony przeciw ryżowej, gdy poczułem jak masa wody przelewa się prze ze mnie i coś szarpie za czołówkę. Światło zgasło a ja na powrót schowałem się za zasłonę. Ciemności ogarnęły wszystko dokoła i poczułem lęk. Gdy zdjąłem latarkę z głowy okazało się, że została z niej tylko część, a reszta wraz z bateryjka mi wylądowała gdzieś za burtą. - Co robić? Przecież tak bez światła to strasznie. - przelatywały mi myśli. Ale zaraz potem przychodziły kolejne, uspokajające. Nie ma czołówki, to nie ma. Trzeba będzie sobie poradzić bez niej. Można użyć ręcznej latarki, ale wtedy jest tylko jedna ręka wolna. Więc może lepiej przyzwyczaić wzrok do ciemności. Po pewnym czasie w ciemnościach wzrok się przyzwyczaił i zacząłem odróżniać rzeczy na pokładzie. Od tamtej pory nie używałem światłą nocą by wzrok się przyzwyczajał i by widzieć.
Płynąłem dalej ale czułem, że z każdym dniem niedobory snu dają o sobie mocno znać. Potrzebowałem trochę nieprzerwanego snu. Morze się nieco uspokoiło, choć nie było spokojne, ale to już nie był sztorm. Znalazłem na mapie boję kardynalną rozpoczynającą rutę statkową. Pomyślałem, że jak stanę w dryf za nią, to żaden statek na mnie nie wpłynie bo boja pokazuje, że statki muszą płynąć po jej drugiej stronie (dla mnie było dość głęboko). I po drugie wiatr mnie będzie znosił z dala od statków. Po zawietrznej zaś miałem bezkres czystej wody. Tak też uczyniłem. W dryfie znosiło mnie z prędkością jakieś dwa do dwóch i pół węzła. Zatem mam cztery do pięciu godzin na dziesięć mil dryfu. Zasnąłem słodko. Po dwóch godzinach się przebudziłem. Sprawdziłem pozycję. Zniosło mnie niecałe pięć mil. To nieźle. Mogę jeszcze pospać. Gdy byłem w pół jawie i pół śnie nagle ogarnął nie wielki strach. Jakby coś niedobrego za chwilę miało się wydarzyć. Zerwałem się na równe nogi. Rozejrzałem dokoła. Nic się nie zmieniło. Łódka kołysała się w dryfie, bezpieczna, z dala od statków. I wtedy w głowie pojawiła się taka bardzo wyraźna myśl: - Czego się boisz, przecież tu nie ma ludzi.
Potem już nie ogarniały mnie takie lęki. Morze się uspokoiło a ja kontynuowałem swój rejs.
Czasami też tak bywa w kambuzie. Ogarniają nas lęki, że ta czy tamta potrawa, to strasznie ciężka rzecz do zrobienia, a szczególnie na jachcie. Ale jak się bliżej przyjrzeć, to okazuje się, że nie musi to być takie straszne.
Co powiecie na leczo z kurczakiem? Leczo? Przecież, to trzeba dużo gotować i do tego cała masa składników. Nie koniecznie. Można spróbować w ten sposób:
Będziemy potrzebowali cebulę, kila ząbków czosnku, pierś z kurczaka, dwie - trzy kolorowe papryki (czerwona, żółta, zielona), cukinię i świeże pomidory (ewentualnie krojone w puszce - takie trochę łatwiej się przechowuje na jachcie). Do tego oliwa z oliwek (może być inna, na przykład z kokosa lub rzepaku), i przyprawy: sól, pieprz, słodka papryka, ostra papryka, liść laurowy, tymianek - generalnie kto co lubi.
Cebulę i czosnek trzeba obrać i drobno pokroić. Czosnek łatwo się kroi, gdy się go wcześniej zgniecie nożem na płask. Kurczaka kroimy na kawałki wielkości niewielkiego kęsa. Papryki kroimy w paski lub kostkę a cukinię w półplastry. Pomidory w kostkę, chyba , że mamy w puszce wówczas problem krojenia mamy z głowy.
Do nieco już rozgrzane go garnka dodajemy oliwy i wrzucamy cebulę. Gdy tylko zacznie się złocić dodajemy czosnek i smażymy przez około minutę uważając by się nie przypaliły. Następnie dodajemy kurczaka i smażymy mieszając. Gdy mięso się lekko zarumieni ze wszystkich stron dodajemy paptykę i cukinię i nadal smażymy aż warzywa lekko zmiękną. Gdy to się stanie dodajemy pomidory, liść laurowy i przyprawy. Dodajmy jeszcze trochę wody, a jeszcze lepiej bulionu (np. oddzielnie zrobionego z kostki rosołowej). Całość przykrywamy pokrywką i musimy przez około pół godziny, aż kurczak będzie miękki a warzywa odpowiednio ugotowane. Po tym wszystkim sprawdźmy jeszcze smak, ewentualnie dodajmy przyprawy, które nam w duszy grają i możemy podawać.
Nie bójmy się zrobić znacznie więcej niż potrzeba. Na drugi dzień gdy "smaki się przegryzą" leczo będzie jeszcze lepsze. I co straszne? Smacznego.

Commentaires