top of page

Orka w morzu

Zdjęcie autora: ZamydlaczZamydlacz

Zaktualizowano: 13 sty

Człowiek nie jest taki, że by nie popłynął. I nie chodzi tu o to, że czasem gdy za bardzo oddasz się swej pracy zaczyna ona dominować w twym życiu i powoli odpływasz w coraz większą orkę. Coraz mniej masz czasu, i coraz więcej cię nie ma, coraz rzadziej odpoczywasz, bo praca. Twoje życie osobiste - to spotkania w przerwach na kawę lub papierosa z współpracownikami. A twoje życie towarzyskie - to wyjazdy integracyjne. Cały twój świat sprowadza się do twojej pracy. Orzesz coraz mocniej i częściej. Aż nie wiadomo kiedy stajesz się zupełnie przeoranym pracoholikiem.

Nie, nie o to chodzi. Tu idzie o te godziny spędzone w miejscu, gdzie otacza cię woda. Czasem bywa, że trudnym jest mozolne wspinanie się na falę, by po chwili z niej zjechać i by ponownie po chwili wspinać się na następną. I tak godzinami orzesz to morze. I wydaje ci się, że ta orka nigdy się nie skończy. I myślisz: "Co ja tu robię? Po co? Czyż nie lepszym byłoby teraz rozegrać partyjkę szachów przy ciepłym kominku?" Ale ta orka się kiedyś kończy. Wracasz do domu szczęśliwy. Lecz po kilku partiach szachów przy ciepły kominku myślisz sobie: "Kurcze, fajny ten kominek i to ciepełko ale może poorało by się to morze". I już knujesz jak tu i gdzie znowu znaleźć się miedzy falami. Tak, to raczej o to chodzi.

Orka

Orka

Ale z tą orką w morzu to różnie bywa. Zdarzyło się, że płynęliśmy długo orząc morze. Od Karaibów po Europę. W tym samym czasie tę samą orkę uprawiał inny jacht, którego załogę znaliśmy. Około stu mil przed Gibraltarem spotkaliśmy się na odległość wzroku. Przez radio pomówiliśmy o najbliższych planach. Okazało się, że w cieśninie gibraltarskiej zmierzamy do tej samej mariny. Zatem umówiliśmy się na spotkanie już na miejscu. Ponieważ ich jacht był większy i szybszy ruszyli przodem.

Wiedzieliśmy, że będąc w okolicach Gibraltaru możemy na prawdę trafić na orkę, z którą to już nie są przelewki. Wypływając z Azorów dowiedzieliśmy się, że tydzień wcześniej pewien jacht pod Gibraltarem trafił na orkę i to nie jedną a całe stadko. Ssaki te (bo o takich orkach tu teraz mowa) zaatakowały jacht gryząc i "zjadając" go, szczególnie gustując w płetwie sterowej. Atak był na tyle "skuteczny", że jacht zatonął. Na szczęście załodze nic się nie stało i wyszła z tego bez szwanku.

Im bliżej Gibraltaru, tym bardziej byliśmy czujni. Rakietnice już nie były w beczułce pod nawigacyjną, ale wyjęte czekały gotowe do użycia. - Czy po atlantyckiej orce spotkamy orkę? - ta myśl nie dawała spokoju.

Wpływamy powoli w cieśninę nasz zaprzyjaźniony jacht jest jakieś pięć mil przed nami. W pewnym momencie słyszymy jak tamci nas wywołują przez radio.

- No, co tam, co tam - odpowiadam z uśmiechem.

I wtedy usłyszałem słowa, których sens dotarł do mnie dopiero po chwili.

- Właśnie orki mi jacht jedzą - tyle, że zamiast słowa "jedzą" użyte zostało słowo zdecydowanie mniej parlamentarne.

Czyli jednak są. Pięć mil przed nami orki atakują jacht. Po kolejnych rozmowach przez radio dowiedzieliśmy się, że ci przed nami mają uszkodzony ster. Początkowo wzywali pomoc, ale potem ją odwołali, gdyż orki ustąpiły a jacht był w stanie o własnych siłach płynąć dalej. Umówiliśmy się, że płyniemy ich śladem w razie, gdyby potrzebowali pomocy. Byliśmy zupełnie świadomi, że być może pakujemy się w paszczę, i to nie lwa a orki, ale nie zostawimy ludzi jeśli są w potrzebie.

Teraz już rakietnice trzymaliśmy w dłoniach wpatrując się w wodę przed nami czy nie ujrzymy charakterystycznej czarnej płetwy wynurzającej się z toni. Napięcie rosło z każdą chwilą. I nagle jest. Jakieś pół mili przed nami pojawiła się czarna płetwa. W uszach posłyszałem charakterystyczną melodię z filmu "Szczęki". Czarna płetwa pojawia się i znika. Widać, że zwierzę płynie prosto na nas. Rakietnice gotowe do wystrzały. Muzyka w uszach narasta.

To przedziwne uczucie, gdy nagle stajesz się bohaterem filmu. Tyle, że to nie film, choć muzykę ciągle słychać. Orka okrążyła jacht kilka razy. Kilka rakietnic z sykiem wbiło się w wodę. Czarno-białe cielsko z charakterystycznym "uśmiechem" to pojawiało się, to znikało obok łodzi. W pewnym momencie pojawiło się za rufą. Widzieliśmy jak płynęło wprost na ster. Kolejne rakietnice lecą jej na spotkanie. Tuż przed łodzią płetwa znika pod wodą. Muzyka w uszach na pełnej głośności. Czekamy na uderzenie. Na szczęście uderzenia nie ma.

Kolejne sekundy napięcia. Ponownie wynurza się czarna płetwa, ale już kilkadziesiąt metrów od jachtu. Emocje delikatnie opadają. Obserwujemy. Płetwa znika by pojawić się po pewnym czasie znowu, lecz już daleko za nami. Orka została w swoim rewirze. Na szczęście nie "pojadła" przy nas. Jesteśmy cali, nietknięci. Płyniemy do mariny by ostudzić emocje przy bezpiecznej kei.

Badacze do końca nie wiedzą dlaczego te zwierzęta atakują jachty ze szczególnym upodobaniem "podjadając" płetwy sterowe. Nie bardzo wiadomo czym są te ataki. Atakują konkretne stada i w konkretnych miejscach. Czy pcha ich do tego głód, zabawa czy inna emocja, która im towarzyszy gdy widzą ludzi? Wydaje mi się, ale to moja prywatna opinia, że zachowują się trochę jak ten góral przez, którego działkę prowadzi droga na Gubałówkę.

Różna to bywa orka. Choć, jak twierdzą rolnicy, sama ona nie wystarcza i by coś wyrosło jeszcze trzeba zasiać. Ale znam takich, co im od samego orania kiełkować zaczęło. To w duszy wyrosła ta dziwna tęsknota i miłość do wodnych przestrzeni.

Garczek Walerii

Czasami nam się zdaje, że jak dużo tej orki będzie, to coś z tego wyjdzie. Tak kiedyś, dość tęgo orząc morze nam wyszło - ale mięso, i to prawie o własnych siłach, gdyż okazało się, że lodówka nie działała tak jak była powinna. Musieliśmy się go pozbyć, pozbywając się jednocześnie obiadu.

Była na pokładzie załogantka bystra, która w przemęczeniach i orkach zbędnych nie gustowała. Stwierdziła, że wnet jedzenie nam sprawi.

Garczek Walerii

Do gara wrzuciła boczek i cebulę i w tym garze podsmażać zaczęła. Po chwili dodała do tego obrane ziemniaki i zalała wodą tak, że się przykryły prawie w całości. Do tego dodała rozdrobniony kalafior i różne przyprawy wsypała: a to trochę majeranku, a to bazyli, pieprzu, soli. Jak potem mówiła: dodała to co jej w duszy grało i co na pokładzie było. Gdy całość się gotowała i przechodziła przyprawami, posiekała pieczarki i cukinię. A gdy trochę wody w garze ubyło dodała wszystko by soki puściły. Znowu garnek napełnił się płynem a kolejne zapachy rozeszły się po jachcie. Na koniec śmietanką wszystko zalała i chwilę gotowała.

Z początku sceptycznie na to patrzyliśmy, ale gdy rzecz podała w miseczkach, strawa okazała się tak smaczna, że na cześć załogantki potrawę "Garczkiem Walerii" ochrzciliśmy. Jedliśmy ją jeszcze parę razy i to nie z konieczności zaspokojenia głodu a raczej z chęci uczynienia uczty kubkom smakowym. Za każdym razem nieco inna była, gdyż nieco innych składników i przypraw używała. Jednak w żelaznym składzie zawsze były: boczek z cebulą, ziemniaki, majeranek, sól i pieprz, pieczarki i cukinia.

Garczek Walerii

Zatem gdy czasem orzecie morze, to orek głodnych za burtą wam nie życzę, ale polecam prosty i smaczny "Garczek Walerii" a gwarantuję, że w kambuzie orki też nie będzie.




46 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Cofka w kambuzie

Comments


bottom of page