Zanurzam się w kokon, jakbym uzbrajał pocisk nuklearny. Pocisk bez ładunku jądrowego to tylko kupa złomu. Dopiero z jądrem staje się pociskiem. I ja jestem tym jądrem. Uzbrajam mój jacht. Uspokajam oddech. Wdechy i wydechy w rytm ruchów jachtu. Te ruchy nie są regularne. To jest Bałtyk i tu nie ma tak: „na falę i z fali”. Tu jest nagle nieoczekiwany ruch w poprzek linii jachtu. Albo, ni stąd, ni zowąd, cały jacht przesuwa się w bok. A ja, jako to jądro, jako centrum nerwowe jachtu, wszystko odczuwam. I mimo że wicher huczy, we mnie robi się cicho.
Po odgłosach wody ocierającej się o burtę przy moim uchu poznaję prędkość jachtu. Jacht pięknie płynie i czuję, jak na pokładzie sternik nieświadomie zmienia kurs. I nie tyle wiem ile czuję, że za chwilę żagiel załopocze i łódź zachowa się nieco inaczej. Dziób bardziej poderwie się do góry i jacht zwolni. A zjeżdżając z fali nie będzie nabierał prędkości od wiatru, tylko będzie się zsuwał pod wiatr. A wszystko dlatego, że sternik za bardzo wyostrzył.
I rzeczywiście, po chwili żagiel wpada w spazm, szargany strugami wiatru, to z tej, to z drugiej strony. A ja czuję, jakby to były moje policzki, nie żagle. I jacht zwalnia raptownie, gramoląc się przy tym pod falę, a ja czuję, jakbym to ja wspinał się na górkę z dzieciństwa, ciągnąc sanki za sobą. Tyle, że czuję, jakby mi nagle wiatr pod kurtkę wlazł i zatrzepotało swetrem i mną, a na sankach chyba ktoś usiadł, bo nagle zwolniłem nad wyraz. Nie - to jacht zwolnił - ja zwolniłem. Policzki i kurtka - żagle się trzepoczą. I po chwili jacht zsuwa się z fali i ja, nim będąc, zjeżdżam z drugiej strony górki, ale nie na sankach, tylko na tyłku, sanki mając za plecami.
I czekam jeszcze chwilę. Czy wachta na górze zdąży i odbiją sterem, bym wrócił na kurs? Czy też nie zdążą i jacht przejdzie linię wiatru i pochylę się na drugi bok? Chcę krzyknąć, ale się powstrzymuję. Niech sami się zorientują. Przecież się uczą. Ich rozmowy, tłumione wiatrem, na chwilę milkną. Już wiedzą, co się stało. Próbują reagować, a ja już, nie wiem skąd, ale wiem, że jest o ułamek sekundy za późno i już me ciało - jacht - czuje, co za chwilę się zdarzy.
I rzeczywiście: z łopotu żagla przedniego i tylnego, z dźwięków obijanej talii grota dobywa się jeden mocniejszy niż wszystkie dotąd: łopot foka. Ten dźwięk brzmi jak wytrzepywana przez matkę, świeżo nakrochmalona pościel. Tyle, że pojedynczo i znacznie głośniej. I nagle wstrząsa jachtem i żagiel wydyma się w drugą stronę. Jacht przechyla się na przeciwną burtę. Ponieważ moje ciało zna bieg wydarzeń z wyprzedzeniem, więc jest przygotowane i ułożone w odpowiedniej pozycji by nic się z nim nie stało. A wszystko to bez udziału mego rozumu.
Niestety, wszelakie nieumocowane sprzęta o tym nie wiedziały i teraz przesuwają się, tworząc pod pokładem swoisty rumor. O tej zmianie nie wiedziały też ciała tej części załogi, która zasnęła, niemal w pełnym rynsztunku, po wachcie. Teraz ich mózgi wydają pospieszne komendy rękom i nogom, by się czegoś chwyciły lub o coś zaparły, by nie spaść z koi, jednocześnie usilnie starając się być, dotrzeć lub nie wypaść z fazy rem. A na górze, w kokpicie, sternik już widzi, co się dzieje, więc natychmiast reaguje, wykonując kontrę sterem, czyli próbując wrócić na poprzedni kurs. Niestety, ponowne przejście linii wiatru bez prędkości jest niemożliwe i efekt jest taki, że staję ja czyli jacht w dryf.
Sternik krzyczy do wachtowego, że trzeba poluzować liny trzymające przedni żagiel i przełożyć go na drugi hals. Żagiel przedni jest duży i wiem, że ciężko nim operować nawet na kabestanach, więc dobywam glos z siebie i starając się przekrzyczeć wiatr drę się z dołu:
- Zostawcie genuę, poluzujcie nieco grota i odpadnijcie od wiatru. Machniemy „szalonego Iwana”, czyli nie ruszając żagli zatoczymy koło z wiatrem i wrócimy na utracony kurs.
Z początku nie rozumieją, ale już po sekundzie dociera do nich, że nie będą musieli walczyć z dużym, przednim żaglem i chętnie przystają na takie rozwiązanie. Już po chwili na właściwym kursie, ponownie wspinamy się: jacht na kolejną falę, ja na swą górkę saneczkową z dzieciństwa. I ponownie ktoś lekko przycupnął na sankach. O, a teraz odpuściło. I zjeżdżamy z fali. I tak płyniemy, a nocka dokoła i wiatr huczy.
- Kapitanie, możesz wyjść i zobaczyć, bo nie jesteśmy pewni.
Tylko nie to. Trzeba opuścić ciepłe pielesze i wychynąć na zewnątrz.
- Tak, to statek. Jak widzicie, jest dość daleko, a poza tym idziemy na „mijankę”. Nie ma się czego obawiać. – Dopiero co się nieco zagrzałem w śpiworze a tu znowu mnie wyciągnęli.
Wilgotno i chłodno. I cały człek taki spicniały. Był w cieplutkim śpiworku, a tu ktoś wyrywa go na pokład, bo jakiś statek płynie i nie są pewni. A tobie się nie chce, bo to przecież nie twój rejs a ich. Ty nie jesteś tak opatulony w ciepłe sztormiaki jak oni. Ty nie wybrałeś się na tygodniowy, jesienny rejs po Bałtyku. Ty nie masz za sobą dwóch jesiennych dni na wodzie tylko drugi jesienny miesiąc i nie będziesz za dwa dni wygrzewał się w domku, bo jeszcze kilka rejsów zostało. Ale tak trzeba. Oni nie muszą …, oni nie mogą tego rozumieć. Więc wstajesz, tłumaczysz, uspokajasz. Pytasz, czy wszystko w porządku. I tak ma być.
A potem wracasz do koi i ponownie stajesz się łodzią. Stajesz się jej każdą częścią. Każdy jej ruch staje się twoim ruchem. Każde jej stęknięcie staje się twoim stęknięciem. Przy każdym spadku z fali, kiedy jacht wbija się w dół doliny, wydając huk, jakby kto młotem potężnym w burtę przywalił; czujesz, jakbyś to ty po bebechach dostał. I każde uderzenie odczuwasz, jakbyś ty sam uderzanym był.
Jako ty, w środku niej, jesteś nią. I stajesz się jądrem łodzi. Najbardziej delikatną jej częścią. Najbardziej i najdotkliwiej odczuwającą.
Zamydlacz
Komentarze