Pewnego razu siedziałem sam w mało znanej turystom tawernie. Był to lokal, do którego zaglądali w zdecydowanej większości rybacy i, jak to się mówi, „miejscowe chłopaki”. Był środek upalnego dnia. Moja załoga poszła zwiedzać miejscowość. Wypływać mieliśmy dopiero jutro. Nie spiesząc się zatem, jadłem świeżą rybkę, popijając zimnym piwem z beczki.
W pewnej chwili w drzwiach pojawił się starszy pan. Widać było na pierwszy rzut oka, że to człowiek morza, choć strojem i proweniencją nie przypominał ani rybaka, ani „miejscowego”. Przez chwilę rozglądał się po sali. Gdy mnie dostrzegł, na krótką chwilę zatrzymał wzrok, po czym ruszył w kierunku baru. Chwilę potem, trzymając w ręku oszroniony kufel, z którego delikatnym ciurkiem spływała piana, tworząc na palcach jegomościa maleńkie krople, stanął przy moim stoliku i zapytał czy może się dosiąść. Zaprosiłem go do stolika i zaczęliśmy miłą pogawędkę. Okazało się, że pływa na jachtach jak ja. I, że, podobnie jak ja, ma dzisiaj wolny czas. Zatem odwiedził knajpkę, którą lubił odwiedzać, gdy bywał w tym porcie. Fakt, iż również znałem to miejsce sprawił, iż jak się wyraził, od razu poznał we mnie bratnią duszę. A, że ów jegomość był wielce sympatyczny, więc rozmowa potoczyła się żwawo, a i do baru podchodziliśmy nie raz. W pewnym momencie rozmowy zeszły na przepisy, rozporządzenia, szkolenia i wiedzę żeglarską.
- Dla mnie osoby, które posiadają patenty dzielą się na: żeglarzy z patentem i żeglarzy patentowych. Niestety, tych drugich jest zdecydowanie więcej. – powiedział, a widząc pytanie na mojej twarzy, dodał.
- Kto to żeglarz z patentem, to ty wiesz. A kto to żeglarz patentowy, to wyjaśnię ci na przykładzie pewnego rejsu, który miałem zaszczyt prowadzić.
Pociągnął głęboki łyk piwa, osuszając kufel, i udał się do baru po kolejne dwa. Gdy wrócił, opowiedział mi tę historyjkę. Nie jestem do końca pewien, czy wszystko dobrze zapamiętałem. Bo czyż możliwe są takie rzeczy…?
Wyruszyliśmy niewielkim jachtem, w niedługi rejs po Bałtyku. Na pokładzie sześć osób załogi i ja. Przed wypłynięciem ustaliliśmy wachty i podział obowiązków. Zrobiliśmy zakupy. Zaształowaliśmy się. W końcu wypłynęliśmy. Postawiliśmy żagle i przy niewielkim wiaterku posuwaliśmy się niemrawo naprzód. Załoga jak się patrzy: pięciu sterników jachtowych i jeden żeglarz. Po paru godzinach zaczęło zmierzchać. Po chwili na niebie pojawił się księżyc i całe tysiące gwiazd. Widoczność była idealna. Jedynie wiatr mógłby być mocniejszy, bo wlekliśmy się niemiłosiernie. Za to morze było gładkie jak pupa niemowlaka, przez co podróż była wielce przyjemną.
Gdy noc rozpanoszyła się na dobre, postanowiłem trochę się zdrzemnąć. Powiedziałem załodze, że schodzę pod pokład, więc żeby mieli oczy i uszy szeroko otwarte. Nie zdążyłem dobrze się umościć w koi, gdy usłyszałem:
- Panie kapitanie, panie kapitanie, światło.
- Co światło? – zapytałem.
- Widzimy światło.
- A jakie światło widzicie?
- Dwa białe i czerwone.
- A co ono oznacza?
- Chyba statek …
- A daleko ten statek? W jakim namiarze? – dopytywałem się o kolejne szczegóły, gdyż nie bardzo chciało mi się wychodzić na pokład. Zresztą, niedawno tam byłem i nic nie widziałem, więc nie mógł być zbyt blisko.
- No nie wiemy, chyba się zbliża … - usłyszałem w odpowiedzi.
- A w jakim jest … - nie zdążyłem dokończyć, gdy ponownie usłyszałem głos z kokpitu:
- O, a teraz zapalił jeszcze zielone.
Cóż, po tych słowach już byłem pewny, że niestety będę musiał wyjść do kokpitu. Zacząłem gramolić się z koi, jednocześnie dopytując o sytuację na zewnątrz:
- Co tam widzicie?
- Chyba jest coraz bliżej …. O, a teraz zgasił czerwone.
- Acha, no to, co robicie?
- Odbijacze na prawą burtę …?
Comments