{Dzisiaj gość - Woytz i druga część "Końskich Szerokości"}
Nie ma go od kilku godzin na pokładzie. Automat koryguje kurs, mogę zejść ze sterówki i zajrzeć do środka kabiny. Śpi w messie na wąskim, długim siedzisku. Oddycha ciężko, co chwilę odchrząkuje, w sposób właściwy każdemu nałogowemu palaczowi. Słońce rozgrzewa wnętrze jachtu wysysając prawie cały tlen.
- A gdyby umarł? Czy poradzę sobie z doprowadzeniem jachtu, chociaż do najbliższego portu? - Do tej pory wszystko, na co mi pozwala, to przyglądanie się ekranowi autopilota. Bo załogant nie jest do niczego więcej potrzebny; ma czuwać, gdy on śpi i gotować, przecież na rejsie musi jadać lepiej niż w domu.
Wracam do nadbudówki, czas odliczają brzęczące wahnięcia koła sterowego, to w prawo, to w lewo, wypolerowana stal odbija błyski gęstniejącego z każdą minutą światła.
***
- Wiesz, mam wrażenie, że jesteś tu koło mnie! – krzyczę w głuchą pustkę – Próbuję usłyszeć, o czym mówisz, ale widzę tylko, jak gestykulujesz roześmiana. Taka szkoda, że wszystko zagłusza rzężenie silników.
Nadpływające delfiny otrzeźwiają rozgrzaną głowę. Butlonosy kilka razy zwinnie wyprzedzają dziób łodzi, szerokim kołem wracają znów od rufy. Jeden, najwyraźniej rozbrykany młodzieniaszek, oddala się raz po raz i w popisowym wyskoku obraca ciało w powietrzu, by z impetem trzaskać nim o wodę. Wszystko trwa zaledwie kilka minut. Zaspokoiwszy ciekawość, gromada ssaków odpływa w stronę przeciwną od kursu łodzi, wprost w jasnobrązowe wstęgi sargasów bezwładnie dryfujących na powierzchni toni.
***
A jednak nie wytrzymuję. Schodzę pod pokład. Tamten wciąż śpi. Najciszej, jak tylko potrafię, sięgam po aparat satelitarny. Wracam do sterówki. Wciskam przycisk zasilania. Na ekranie koperta przyjętej wiadomości. Waham się przez kilka sekund, w końcu otwieram.
„Amarylisy zmówiły się i dzisiaj w jednym czasie posmutniały, zwiesiły kielichy do dołu... mój biały i twój czerwony. Tęsknię za tobą, mocniej z każdą chwilą, która mi mija bez ciebie. Pierścionek na moim palcu błyszczy srebrnym blaskiem…”
- Pierścionek? - zapytałem - Przecież od dawna go nie nosisz, pamiętam, dałem ci go wtedy tak zwyczajnie na ulicy…
Czytam dalej „Czekam na twój sms, żeby mieć poczucie twojej obecności, czuję się jakbyś mnie zostawił, a świat przepełnił się czarnością. Piszę w nicość... Nie ma cię po drugiej stronie... Jakbym sama ze sobą rozmawiała.”
Fala uderza znienacka. Natychmiast przytomnieję. Jestem zupełnie przemoczony.
Tamten, roześmiany, stoi już na pokładzie.
– A widzisz, trzeba być czujnym, nawet jeśli na nic się nie zapowiada. Nie czujesz, że zaczęło trochę wiać. Może w końcu będzie na czym płynąć.
- Chcesz, żebym postawił foka?
- Nie, jeszcze nie pora. Ty zresztą nie jesteś tu od żagli. Idź zajmij się jakimś obiadem. Na nas dwóch nie ma miejsca za sterem.
Pod pokładem nadal nie ma czym oddychać, wyczuwam smród gnijących ziemniaków. Wybieram kilka najzdrowszych i zabieram się za obieranie. Z lodówki wyjmuję dwa kawałki siniejącego już od kilku dni mięsa. Obtoczone w papryce i czosnku przybierają na rozgrzanej patelni złotawy kolor. Cebulowy sos wieńczy kulinarne szalbierstwo.
Łupiny i rozmiękłe, cuchnące bulwy pakuję do kartonowego pudełka.
- To dla tych wygłodniałych koni na dnie – mówię patrząc na odpływający stateczek. Po chwili idzie na dno.
Słońce przesuwa się na południe, nigdzie na pokładzie nie ma już cienia, jemy mrużąc oczy.
- Gotujesz jak moja druga żona, na tym akurat się znała. – słyszę sarkastyczną pochwałę.
- Zostawiłem jej mieszkanie, jak pierwszej i trzeciej, ale one nie znały się na niczym. No, może prawie na niczym – dopowiada.
Wstaje, by sprawdzić odczyt przerdzewiałego barometru - Jeśli nic się nie zmieni, może nie wystarczyć paliwa i wody. – po chwili dodaje - Nie powinniśmy wypływać o tej porze roku.
***
Po południu niebo nadal idealnie czyste. Zlewa się w dali z nieruchomym oceanem. Szukam jakiegokolwiek punktu odniesienia na widnokręgu. Czuję, jak wszechobecna, lepka sól wżera się w ciało.
- Patrzenie w odległe lądy przynosi pecha! – jego głos wytrąca mnie z zamyślenia – I przestań ciągle myć głowę, twoje kłaki są na całym pokładzie.
Teraz dopiero je zauważam. Na laminacie wyraźnie rysują się pojedyncze nitki włosów. Tak, w końcu pojąłem biblijną tajemnicę utraty sił. Zdradliwa Dalila najwyraźniej powróciła.
- To chyba od słońca i tej soli. – wykrztuszam z zażenowaniem.
Patrzy na mnie z satysfakcją.
– Na rejs trzeba ścinać się na krótko. Myślałeś, że będziesz wiecznie młody? Ja też kiedyś tak myślałem. Zobaczysz, pewnego dnia wszystko ci się skończy. Nie będzie już sierści ogiera, kłaki wyjdą z ciebie, jak z czekającego na śmierć spragnionego wałacha.
Nie mija nawet kilka minut i znów zaczyna.
– Skoro na niczym się nie znasz, to przynajmniej, nie marnuj wody, w słonej się myj, tak jak ja. Do lądu jeszcze bardzo daleko, a ty siedzisz tam godzinami w łazience.
- Może siedzę tam pod pokładem, żeby nie słuchać twojego zrzędzenia – przechodzi mi przez myśl, gdy on tymczasem kładzie się na rozłożonym wzdłuż burty materacu.
- Mnie słońce nie przeszkadza – zdejmuje koszulę i w samych tylko szortach zalega na poobiednią sjestę.
Patrzę na jego zbrązowiałą, pomarszczoną skórę. – A gdybym musiał zostać tu sam, czy dałbym radę dotrzeć do wyspy? - rozmyślam wpatrzony w daleki horyzont.
Chwilami wydaje mi się, że nie oddycha, że leży martwy na swoim tekowym katafalku. Podchodzę, co jakiś czas, sprawdzić, czy jeszcze żyje. Jego oddech zagłusza dźwięk silników i odgłos fali rozcinanej przez dziób jachtu. Za rufą pozostaje nieskończony ślad spienionej wody, prosta smuga wiodąca do zachodzącej pocztówkowo pomarańczy.
W końcu budzi go wieczorny chłód.
- Co jest z tym telefonem? – pyta, wyraźnie poirytowany.
- Powinniśmy wysłać informację, że nie dopłyniemy na czas. Ten piekielny wyż schodzi w tym roku mocno na południe. Nie miej złudzeń, nie będzie żadnej barycznej dziurki. Bez wiatru zdechniemy w tym upale.
- Jest tutaj – podaję aparat - ale wyświetla komunikat, że nie ma opłaconego abonamentu, niczego nie można wysłać.
- Szlag by to trafił! Od rana słyszę, jak ciągle grzebiesz w tych sms-ach, pewnie wyczerpałeś limit, a ja będę musiał za to płacić ze swoich pieniędzy.
Włączone urządzenie wypluwa po chwili sygnały odebranych wiadomości.
Tamten śmieje się.
– To szmelc, na co komu te satelity, znowu przysyła stare teksty. Za każdym razem na tych szerokościach jest tak samo, jakaś histeryczka wypisuje te swoje syrenie brednie. Nie można się jej pozbyć. Słyszałem od innych żeglarzy, że wiadomości potrafią krążyć tu całymi latami.
***
Zatem jesteśmy tylko my dwaj. Razem, choć zupełnie pojedynczo. Wrzeszczę bezgłośnie w rozgwieżdżone niebo.
- Przyznaj, że kłamiesz! To ze swojej małostkowej zazdrości, chcesz mi odebrać nadzieję. Przecież naprawdę do mnie pisała i była tu koło mnie. Żałuję, że nie zepchnąłem cię z pokładu, gdy spałeś! I wiesz co, powiem ci, jak będzie, chociaż może nie chcesz tego wiedzieć. Ocean nie wypuści nas tak łatwo ze swoich pęt. Ale skończą się te końskie szerokości. Którejś nocy będziesz sterować swoim jachtem, tak jak wolisz, zupełnie sam. Wypijesz kolejną kawę, zapalisz jeszcze jednego papierosa… A potem wiatr zmieni się nagle. Przyjdzie fałszywy pasat. Dogonią nas wściekłe, spienione bałwany wielkich fal. Oszołomione latające ryby będą wpadać setkami na pokład razem z tymi paskudnymi parzącymi portugalskimi galaretowatymi meduzami.
Znowu powiesz, że na morzu trzeba być ostrożnym i przewidującym. Nalepisz na reflinach znaczniki z kolorowej taśmy, żeby w nocy wiedzieć, jak dużo liny trzeba zwinąć, ale tym razem nie zauważysz i trzasną z bólem sznury, a żagiel zwiśnie, jak stara szmata. Będziesz wściekły i krzykniesz – Przeoczyliśmy!
- Ale mnie tam nie będzie, więc wrzaśniesz do siebie samego.
Może wyjdę z messy i zapytam z głupią miną, czy coś się stało? Czy mogę ci w czymś pomóc. Ty, jak zwykle odmówisz. Powiesz, że niczego ode mnie nie potrzebujesz.
Będą mijać godziny. Znów zaśniesz zmordowany za sterem i obudzi cię kolejna fala. I nadejdzie wyjący sztorm. Ledwo żywy, nie dasz już rady kręcić korbą kabestanu, po chwili strzeli przetarty fał wielkiego grota. Będę tam siedział w środku skorupy i zastanawiał się, czy masz już dość. Czy przyznasz w końcu, że sam nie dajesz rady?
I jeżeli jakimś cudem dopłyniemy do wyspy, to najpierw zobaczymy dalekie światła latarni, później wyczujemy swąd tych wszystkich brudnych spraw z lądu, coraz bardziej drażniący, bo przecież ocean zupełnie nie ma zapachu, żadnego!
Nie wiem, czy port będzie ratunkiem. Pewnie znów miejscowy tragarz dotaszczy marne zapasy, a niezgrabne nogi ciekawskich, miejscowych kobiet przedefilują po pomoście. Czy wtedy nad pustą butelką powiesz, że jest ci głupio, bo jesteś złym nauczycielem? Że tak przychodzi starość, a nie chcesz się z nią pogodzić? Słyszysz? To już bez znaczenia. Cały czas na ciebie patrzyłem, wiem jak postawić te żagle na wiatr, jak słuchać pracy motoru, znam twoje tajemnice. Dam radę samemu. Uwierz! Choć nikt tam na nas nie czeka, ale nie ja jestem stary! Ty jesteś! Czy słyszysz już z dna rżenie tysięcy końskich ścierw?
***
Czekam wciąż na odpowiedź, ale on milczy w ciemności nocy. Najwyraźniej niczego nie słyszy. To chyba już koniec złudzeń?! Może otumaniony zwrotnikowym upałem, jestem tylko jednym z wielu skonanych głupców w historii tego oceanu? Nie wiem. Nie wiem, co będzie dalej. W tej chwili muszę jeszcze raz obejść pokład i sprawdzić, czy z tymi cholernymi żaglami jest wszystko w porządku.
czerwiec / 2024
Woytz
Comments