top of page
Zdjęcie autoraZamydlacz

Bombka, czyli jak mądrze lub głupio wisieć

Ten rejs nie zapowiadał się pogodnie. Prognozy mówiły o silnych wiatrach i sztormach. Załoga przybyła do Gdańska w południe. Na wieczór zapowiadano już silne wiatry, a potem, w nocy, sztorm na Bałtyku. Wiedziałem, że oczekiwanie w porcie zamustrowania na poprawę pogody, działa na załogi bardzo frustrująco. Sprawdziłem więc, co się dzieje na Zatoce Gdańskiej i stwierdziłem, że bez problemów powinniśmy przeskoczyć do Helu. Zrezygnowaliśmy z robienia zakupów w Gdańsku i przełożyliśmy to na Hel. Z pewnością będzie na to czas, nim się wydmucha. Przeprowadziłem niezbędne szkolenia i ruszyliśmy w morze.

Zatoka nie była jeszcze zafalowana, więc dotarliśmy do Helu w miarę gładko, chociaż, gdy wchodziliśmy do portu, wiatr już rozpoczynał swe śpiewy w wantach. Gdy skończyliśmy cumowanie, podłączyliśmy się do prądu i dokonaliśmy niezbędnych opłat, było już szaro, a wiatr dął już zdrową siódemką w skali Beauforta. Tu muszę zrobić krótką dygresję na temat portu w Helu. Otóż, jest on tak przedziwnie zbudowany, że kiedy wiatry wieją z kierunków południowych, fala wchodzi do portu i nawet w miejscu, gdzie cumują jachty, panuje spory rozkołys. Tym razem zapowiadane były południowe sztormy. Mimo, iż staliśmy na cumach, łódką już nieźle miotało. Ustaliliśmy wachty portowe, by pilnowały odbijaczy i bezpieczeństwa burt jachtu. Pierwsza wyszła na zewnątrz a my pod pokładem zasiedliśmy do kolacji. Jajecznica na cebulce smakowała wybornie, ale zauważyłem, iż jeden z załogantów – Maciej- nie garnął się do jedzenia. Twarz miał pobladłą i minę nietęgą. Domyślałem się, iż zaczyna mu doskwierać choroba morska.


Wzburzony Bałtyk

- Macieju, co tak się modlisz nad tą jajecznicą? Wcinaj. – zagadnąłem.

- Zastanawiam się, czy jest sens przeprowadzać ją przez gębę i żołądek, czy nie lepiej od razu za burtę pierdolnąć. – odrzekł Maciej słabym głosem.

Noc była ciężka. Sztorm szalał. Wachty cały czas pracowały przy odbijaczach, by te nie wyskakiwały spomiędzy burty a kei, gdy jacht tańcował w górę i w dół. Fale, które przelewały się przez wysoki mur oddzielający pirs od morza moczyły ludzi i wlewały im się za kołnierze. Ostrobloki ułożone przed murem co prawda osłabiały i rozpraszały fale, jednak nie powstrzymywały ich całkowicie przed wdzieraniem się na keję. Rano zelżało na tyle, by już nie sterczeć przy odbijaczach, jednak nie na tyle, by móc popłynąć. Mieliśmy przed sobą dwa dni oczekiwania na poprawę pogody. Zrobiliśmy zakupy, uzupełniliśmy wszystko, co było do uzupełnienia na jachcie i czekaliśmy. Mówi się, iż jachty w portach niszczeją a załogi na lądzie dziczeją. Na szczęście, to były tylko dwa dni.

W końcu przyszła ta chwila i popołudniową porą oddaliśmy cumy. Płynęło się pięknie i szybko. Pełna szóstka w skali Beauforta z kierunków wschodnich i północno-wschodnich gnała nas na Bornholm w zacnym tempie. Po paru godzinach, niektórzy zaczęli odczuwać niedogodności niespokojnego jeszcze cały czas  morza i musieli oddać daninę Neptunowi, przechylając się przez burtę. Wśród nich był również Maciej. By nie wzmagać nieprzyjemnych doznań, na wszelki wypadek przez cały przelot nie schodził pod pokład. Następnego dnia po południu cumowaliśmy w Nexo na Bornholmie. Na twarzach załogantów malowała się nieskrywana satysfakcja, że dotarliśmy do wyznaczonego celu. Na twarzy Macieja, poza satysfakcją, widoczna była ulga: stąpał po twardym gruncie i w żołądku zapanował spokój.

Niestety, ze względu na pogodę, już wczesnym rankiem dnia następnego musieliśmy ruszać w powrotną drogę. Przestrzegłem załogę, iż musimy się bardzo zebrać w sobie, bo czeka nas ostra halsówka pod wiatr. A i sam wiatr może być nieco mocniejszy niż w tę stronę, więc i fala może nam bardziej dokuczać.

- Damy radę – zakrzyknęli wszyscy, więc zarefowaliśmy się „po zęby”, zaształowali wszystko, co mogłoby latać pod pokładem i ruszyliśmy w powrotną drogę.

Na samym początku wszyscy mieli ubaw, gdy jacht wspinał się na falę a potem z niej się ześlizgiwał. Jednak z czasem okrzyki radości topniały i po paru godzinach na pokładzie było słychać tylko groźny szum morza i huczenie wiatru. Kilka osób dopadła choroba morska, więc pochowały się w kojach lub polegiwały przypięte szelkami w kokpicie. Wśród najbardziej cierpiących był Maciej.

W pewnej chwili poprosił mnie, bym go asekurował, bo musi zejść pod pokład za potrzebą. Poradziłem mu by, co się da to rozpiął jeszcze na zewnątrz a potem jak najszybciej na kibelek, bez rozglądania się i zastanawiania. Tak też uczynił i po niedługiej chwili zamykał już za sobą drzwi do kingstonu, jak to żeglarze zwą miejsce samotnej zadumy. Zostałem pod pokładem, by w razie czego pomóc i słyszałem jak Maciejem targają potworne dylematy, co najpierw wsadzić do muszli: tyłek czy głowę? Ale jakoś musi sobie chłop poradzić. Wiem z doświadczenia, iż takie zabiegi na pofalowanym morzu nie trwają krótko, jednak po czterdziestu minutach zapukałem i krzyknąłem.

- Maciej żyjesz?

- Rzygam, rzygam – usłyszałem po chwili z drugiej strony.

- Czegoś potrzebujesz? – Zapytałem ponownie.

- Wiaderka – usłyszałem znów po chwili.

- Mam dla ciebie wiaderko.

- Dobra, wychodzę.

Drzwi od kingstonu otworzyły się i wypadł z nich Maciej z nieco opuszczonymi spodniami od sztormiaka. Szybko usiadł na koi, chwycił wiaderko i zanurzył w nim głowę. Targany spazmami przez chwilę wydawał nieokreślone dźwięki, które jednoznacznie świadczyły o tym, iż pozbywa się resztek zawartości żołądka. Podniósł jeszcze na chwilę wzrok z nad wiaderka, spojrzał na mnie wzrokiem, który mówił „sorry, ale tak muszę zostać”, opuścił głowę nad wiaderko, trzymając je oburącz między kolanami i tak został.

- OK. – powiedziałem – ale zrobię ci kisiel. Ma dwie zalety: wzmacnia i w obie strony smakuje tak samo.

Tylko kiwnął delikatnie głową.


Niespokojny Bałtyk

Płynęło się ciężko. Pod wiatr i pod falę. Sternik musiał bardzo uważać, gdyż każde odpadnięcie od wiatru, bądź wejście za ostro na wiatr powodowały, że fala odrzucała nas do tyłu i musieliśmy znowu nadrabiać stracone kable. Co jakiś czas ktoś podchodził do Macieja z kisielem lub gorzką herbatą i namawiał go do wzięcia choć kilku łyków. Chodziło o to, by się nie odwodnił. Ten co jakiś czas unosił głowę, brał kilka łyków i szybko opuszczał ją powrotem do wiaderka.

Tak przyszedł wieczór. Cały czas męczyłem sterników, by byli skoncentrowani i starali się jechać jak najprościej. Noc była trudna, cała załoga była już silnie wymęczona i coraz częściej wyrażała chęć jak najszybszego dotarcia do portu. Gdy rankiem nawigator wstał i zaznaczył pozycję, okazało się, że w ciągu nocy zrobiliśmy zaledwie trzy mile w kierunku portu. Moje uwagi przestały być potrzebne. Pomimo zmęczenia, załoganci pilnowali jeden drugiego, by prosto płynął i dzięki temu zaczęliśmy posuwać się żwawiej w kierunku Gdańska.

Maciej cały czas siedział na koi z wiaderkiem przed sobą i pochylona głową. Ci, którzy mogli, przynosili Maciejowi posiłki. W nocy udało mu się napić trochę herbaty, a rankiem zjadł nieco kisielu bez oddawania.

Gdy mijała trzydziesta godzina od czasu, gdy Maciej zawisł głową nad wiaderkiem, wiatr zaczął cichnąć, a morze się uspokajać. Humory załogi znacznie się poprawiły. Widziałem, że wiedzą, iż najgorsze za nimi. Miałem wrażenie, że czują się lepsi, silniejsi i wytrwalsi. Wachta kambuzowa zaczęła pichcić solidny dwudaniowy posiłek, a zza chmur zaczęło przebijać się słońce. Maciej rozstał się z wiaderkiem i wyszedł do kokpitu. Udało mu się zjeść gorąca zupę i widocznie się ożywił, przysłuchując się rozmowie, którą prowadził sternik z załogantką. Opowiadała o tym, że jej koleżanka zajmuje się wspinaczką wysokogórską i bywają przy tym różne zdarzenia. Pewnego razu koleżanka ze znajomymi wspinali się w wysokich górach i mieli do pokonania przewieszkę. W momencie, kiedy była pod przewieszką wyrwał się jeden z haków asekuracyjnych. Efekt był taki, że koleżanka odpadła od skały i zawisła na linie. Sytuacja była trudna i dopiero po niemal dwudziestu godzinach koleżankę oswobodzono i sprowadzono w bezpieczne miejsce.

Maciej przysłuchiwał się z uwagą tej opowieści i gdy załogantka skończyła, rzekł, kiwając z dezaprobatą głową.

- To trzeba być pierdolniętym, żeby dwadzieścia godzin wisieć jak bombka.

46 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comentarios


bottom of page